„Gdy się odwiedza Janinę Romanównę w jej prześlicznym mieszkanku przy al. Na Skarpie, każdy przybysz jest mile witany najpierw przez „cerberkę” niepospolitej urody. Jest to najrozkoszniejsza pod słońcem bedlington-terrierka o kędzierzawej sierści w najpiękniejszym odcieniu gris perle, której bardzo do twarzy w plecionej obroży solferino.
Umeblowanie jest zdumiewająco udatną symbiozą antyku z modernizmem. Kolorystyka ścian i drzwi tworzy połączenia równie nieoczekiwane, jak interesujące. Nad wszystkim króluje „Portret artystki” St. Norblina.
- Widać w tym urządzeniu rękę i ducha artystki – składam hołd uroczej gospodyni, spodziewając się, że wnet usłyszę jakieś skromnisiowate certowanie się, że niby, ach, nie przesadzajmy, ach, ot, takie sobie, i już szykuję się do jeszcze mocniejszego obstawania przy swoim. Tymczasem zamiast tego słyszę:
- Tak, ma pan najzupełniejszą słuszność.
Jeszcze nie zdążyłem się skonsternować, gdy już pada drugie zdanie:
- Urządzenie moje jest bowiem projektowane przez art. mal. Irenę Pokrzywnicką.
Po dalszych pytaniach dowiaduję się, że najulubieńszą sztuką artystki jest Gioconda d’Annunzia i rola tytułowa, którą widziała podczas pobytu w Rimini we Włoszech w wykonaniu znakomitej artystki Marii Melato.
- Nawet psinkę moją nazwałam na podstawie tej sztuki…
- Co? Gioconda? Przecież to wcale niezgodne z jej usposobieniem.
- Słusznie. Toteż nazywa się nie, jak postać tytułowa tej sztuki, lecz jak jedna z epizodycznych, lecz najbardziej ujmujących, a mianowicie – Sirenetta. Nazywam ją pieszczotliwie Netta.
Netta właśnie śmiga po mebelkach, gdy tymczasem jej urodziwa pani tłumaczy na moje pytanie, dlaczego nie grywa w filmach:
- Grałam raz w jednym i tak się zraziłam, że nie prędko ktoś znów zdoła mnie namówić do następnego. Chyba, żeby… namówił. Ale tym razem byłabym ostrożniejsza i nie pozwoliłabym przystąpić do zdjęć, póki mnie samej nie zadowoliłyby zdjęcia… próbne. Chciałabym na filmie wyglądać tak, jak… Warszawa z mych okien, o, proszę spojrzeć…
Podszedłem, spojrzałem i… byłem zwyciężony. Rzeczywiście, Warszawa z okien mieszkania pani Janiny jest urocza. Jakby jakaś… Wenecja. Mosty zdają się jakby jeden obok drugiego. Wisła wije się szaro-siną wstęgą w malownicze skręty…
Zapada zmierzch. Romanówna spieszy, jak co wieczór, do… Genewy. Oczywiście, aby grać w sztuce Shawa”.
(H. L. Janina Romanówna, Kino 1939 nr 34)
Janinę Romanównę tak wspominała Krystyna Janda:
„Zajmuję się sztuką o Callas. Tekstem Kurs Mistrzowski. Cały pierwszy akt Callas nie pozwala nikomu zaśpiewać albo przerywa po pierwszym dźwięku. Wszystko jest źle, wszystko jej się nie podoba, jakby nie mogła znieść, że ktoś śpiewa – „profanuje” jej ukochane arie, muzykę, z którą wiążą się jej największe triumfy, która przypomina jej najwspanialsze momenty z życia.
Zachwyca mnie to, bawi, jest w tym coś bardzo prawdziwego.
Przypomina mi historię z mojego życia w Szkole Teatralnej i relacje z jedną z najbardziej zachwycających osób, jakie dane mi było spotkać w życiu – Panią Profesor Janiną Romanówną. Wielką aktorką, wspaniałą kobietą i niezwykłego pedagoga.
Mieliśmy mieć z Nią zajęcia tylko jeden semestr, szybko zorientowaliśmy się, że najwspanialsze wykłady, spotkania z Nią, na których uczymy się najwięcej, to te podczas których Ona gra, parodiując nasze błędy lub pokazując coś, co trudno jest przekazać słowami. Cała sztuka polegała więc na tym, żeby Ją sprowokować do tego, wyprowadzić zza Jej stolika. Wynajdowaliśmy tysiące powodów, wybiegów, sposobów, żeby nastąpił ten moment, kiedy Pani Profesor wstaje. Nigdy nie zapomnę Jej absolutnie genialnych demonstracji uczących nas, jak posługiwać się wachlarzem, szalem czy radzić sobie z trenem w sukni. Sposobów chodzenia i siadania we fraku. I zawsze będę pamiętać, jak kiedyś na zajęciach zagrała grubego, chorego Dauma z Panny Maliczewskiej – niedoścignionego w wyrażaniu przebogatej gamy uczuć.
Pani Profesor Romanówna mnie nie cierpiała. Byłam dla Niej uosobieniem wszystkiego czego nie lubiła. Nowoczesna, krótko ostrzyżona, przeraźliwie chuda, bez piersi, dziewczyna – chłopak, bez wdzięku i cienia tego, co kobietą się nazywa albo będzie nazywało. Mówiła: … Moja zlota Jando, (zlota – to cudne „ł” przedniojęzykowe, które dla nas, w każdym razie dla mnie, było niedostępne, którego nie chciałam się uczyć i w mojej głupocie uważałam za bzdurę i szczyt nieprawdy. Mówiłam z pogardą … do muzeum! A bez tego „ł” cały Fredro, Mickiewicz brzmią naprawdę gorzej.). No więc…. „Moja zlota Jando, nie dość, że jesteś niezdolna, to masz jeszcze nazwisko do cyrku… umaluj się (chodziłam zupełnie nie umalowana i też szczerze mówiąc nie bardzo się sobą prywatnie zajmowałam, najważniejsza była „twórczość”.) … umaluj się – wyglądasz jakbyś przed chwilą rzygala, jak chlopcy chcą się z tobą calować? … Proszę na moich zajęciach być umalowaną i być kobietą”.
Nie obrażałam się, uwielbiałam Ją. Na Jej zajęciach byłam umalowana jak stary płot, do tego stopnia, że, wtedy asystent, Piotr Fronczewski przeprowadził ze mną poważną rozmowę, w której radził mi żebym się tak nie malowała, bo maluję się za bardzo.
Zapytała pewnego dnia, co chcielibyśmy zagrać na egzaminie, że oczekuje na propozycje scen, nad którymi chcemy pracować. Natychmiast zgłosiłam Pigmaliona, Elizę, scenę z rzucaniem kapciami w Higginsa.
Pani Profesor zamarła. Eliza w Pigmalionie i Elwira w Mężu i żonie były Jej największymi rolami, grała je zachwycająco. Moja bezczelność była bez granic. Ja! i Eliza –uosobienie wdzięku i kobiecości!
Powiedziała „Jak chcesz, ale nawet najzdolniejsza i najładniejsza studentka jaką znałam w tej szkole – Ewa Wiśniewska – miała z tym problemy”.
Na każde zajęcia przygotowywałam wersję sceny i za każdym razem nie pozwalała mi zagrać ani kawałka. Przerywała mi najczęściej już przy wejściu. Nie podobało Jej się wszystko, na przykład, wchodziłam w kapeluszu – krzyczała: „Stop! Zdejmij to ulatwienie z glowy…” albo „Stop! Jak ty chodzisz…. Eliza chodzi malymi krokami…” itd., itd.
Przez całe dwa miesiące nie wyszłam poza pierwsze zdanie tej sceny i zaczęła się między nami jakaś tajemnicza walka. Ona przerywała, a się zacinałam coraz bardziej. Koledzy, przed każdymi zajęciami, zakładali się, w którym momencie mi przerwie. Wojna trwała.
Pewnego dnia postanowiłam zagrać całą scenę za wszelką cenę. Przeczytałam wszystkie istniejące opisy mówiące o tym, jak Ona to grała, wypytałam wszystkich pamiętających Ją w tej roli profesorów o szczegóły, obejrzałam wszystkie zdjęcia. Wiedziałam wszystko. Postanowiłam zagrać tak jak Ona. Założyłam się z całą szkołą o skrzynkę wina, że tego dnia mi nie przerwie. Cała szkoła położyła się na korytarzu pod drzwiami audytorium. Koledzy z roku siedzieli w napięciu czekając na rozwój wydarzeń. Wiedziałam wszystko, jak wchodziła na scenę, jak się ruszała, znałam sytuacje, intencje, ustawiłam meble, rekwizyty, wszystko!
Nie zdążyłam wejść, od razu krzyknęła: „Stop!” Buchnęła salwa śmiechu w całej szkole. A koledzy z zajęć tarzali się ze śmiechu. Spojrzała zdziwiona. Zapytała: – „Kto kichnął?” A ja zaczęłam krzyczeć i walić pięścią w jej stół.
„Dlaczego!? Dlaczego!? To niesprawiedliwe! Nie pozwoliła mi Pani zagrać nigdy tej sceny! Nawet spróbować zagrać! Przez całe dwa miesiące! Dlaczego Pani mi tym razem przerwała!?”
Odpowiedziała: – „B o d y w a n i k l e ż a ł z l e w e j s t r o n y !”
Po latach dostałam propozycję zagrania Elwiry w Mężu i żonie. Elwira – wielka rola Romanówny. Podobno ani przed Nią, ani po Niej nie było takiej Elwiry. Było to w słynnym przedstawieniu Bohdana Korzeniewskiego. Wyszukałam w archiwum Kroniki Filmowej dwadzieścia minut zarejestrowane z tego przedstawienia, z czego większość bez dźwięku i kawałeczek z Jej głosem. Postanowiłam powtórzyć wiernie ten fragment, najdokładniej jak umiem. Ukłonić się przed Nią najgłębiej jak potrafię.
Po pierwsze – dzięki temu fragmencikowi roli rozszyfrowałam interpretację całości, na którą sama bym nie wpadła, po drugie –każdego wieczora, kiedy gram ten fragment reakcja publiczności jest nadzwyczajna. Dokładnie się sprawdza! A powtarzam wiernie Jej modulację głosu, pauzę, zawieszenie i ruch ręki – zawsze śmiech, często brawa.
Brawo! Brawo Maestra! Bardzo, bardzo dziękuję".
(Krystyna Janda, Brawo, Maestra, Uroda 1997 nr 6)
Janina Romanówna urodziła się 9 października 1904 roku we Lwowie. Jej ojciec, Władysław Roman, był znanym aktorem tamtejszego Teatru Miejskiego. Nie mogła go jednak pamiętać, bo zmarł przedwcześnie, kiedy była maleńkim dzieckiem. Miała po nim, jak sama wspominała, „aktorstwo we krwi”. Wbrew woli mamy, która chciała, by została śpiewaczką, uczyła się aktorstwa u Ireny Trapszo-Chodowieckiej. Zadebiutowała w wieku 17 lat w Teatrze Wielkim we Lwowie w przedstawieniu Don Juan Tadeusza Rittnera.
W roku 1924 do Teatru Narodowego w Warszawie zaangażował ją Juliusz Osterwa. Zagrała razem z nim m.in. w dramacie Mazepa Juliusza Słowackiego (reż. Kazimierz Kamiński, 1924). Rok później występowała już w Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. Zagrała m.in. w komediach reżyserowanych przez Aleksandra Zelwerowicza – Jak wam się podoba Szekspira (1925) i Cyrulik sewilski Pierre’a Beaumarchais’go (1926).
Wkrótce 22-letnia Janina Romanówna, która zyskała już miano niezwykle utalentowanej artystki, przyjęła propozycję Arnolda Szyfmana. W kierowanym przez niego Teatrze Polskim, jednym z najlepszych w Warszawie, pracowała od roku 1926 do końca swojej powojennej kariery, blisko 40 lat. Była jego niekwestionowaną gwiazdą. Do jej największych sukcesów w latach 30-tych należały role: Elizy w Pigmalionie George’a Bernarda Shawa (reż. Aleksander Węgierko, 1932) i Porcji w Kupcu weneckim Szekspira (reż. Ryszard Ordyński, 1934). Wielkie uznanie przyniósł jej duet z Mariuszem Maszyńskim w komedii Freuda teoria snów Antoniego Cwojdzińskiego (reż. Edmund Wierciński, 1937).
W filmie Janina Romanówna nie znalazła swojego miejsca. Zadebiutowała w Iwonce (reż. Emil Chaberski, 1925), melodramacie, który był jednym z największych sukcesów polskiego kina tego okresu. Drugoplanowa rola dziewczyny, ofiary demonicznego uwodziciela, nie dała jej wiele satysfakcji. „Panie Gorczyńska, Modzelewska i Romanówna zostały sprowadzone do jednego poziomu zupełnej nicości” – pisał Antoni Słonimski, recenzent Iwonki. Epizod Janiny Romanówny w kolejnym filmie Kropka nad i (reż. Juliusz Gardan, 1928) nie został nawet odnotowany.
Dopiero w dramacie Mocny człowiek (reż. Henryk Szaro, 1929), ekranizacji powieści Stanisława Przybyszewskiego, mogła zaprezentować więcej umiejętności. Zagrała drugoplanową rolę aktorki teatralnej i „wywiązała się z niej nieźle” – jak oceniał dziennikarz Kino-Teatru.
Przełomem w jej karierze filmowej miała być główna rola w melodramacie Głos serca (1930). Ryszard Ordyński zrealizował go w ramach międzynarodowego projektu, który polegał na kręceniu w studiu Joinville pod Paryżem europejskich wersji amerykańskich filmów wytwórni Paramount. Bohaterka Głosu serca, uboga artystka, robi na emigracji wielką karierę śpiewaczki operowej, by odzyskać syna, którego przed laty odebrał jej mąż. Film nie miał dobrej prasy. „Przewlekła i nieinteresująca fabuła, nużące dialogi. Żabczyński, Olsza, Romanówna, Rogulski zostali zmarnowani przez ten celuloidowy fabrykat” – pisał dziennikarz Słowa Polskiego.
Aktorka, zniechęcona niepowodzeniami na ekranie, zrezygnowała wtedy z kariery filmowej. Pozostała wierna scenie.
Po wybuchu II wojny światowej pracowała jako kelnerka w Cafe Bodo. W kwietniu 1940 roku razem m.in. z Krystyną Zelwerowicz i Mieczysławą Ćwiklińską otworzyła przy ul. Pięknej 12 kawiarnię U Aktorek. Organizowano tam koncerty i wieczory artystyczne.
W roku 1945 Janina Romanówna znalazła się w Łodzi, gdzie przez kilka miesięcy występowała w Teatrze Wojska Polskiego. W roku 1946 wróciła do Warszawy do Teatru Polskiego. Grała w nim nieprzerwanie do początku lat 70-tych. Znów święciła triumfy. Niektóre mistrzowskie role przeszły do historii np. Elwira w komedii Mąż i żona Aleksandra Fredry (reż. Bohdan Korzeniowski, 1949), królowa Bona w komedii Polacy nie gęsi Ludwika Hieronima Morstina (reż. Janusz Warnecki, 1953), George Sand w komedii Lato w Nohant Jarosława Iwaszkiewicza (reż. Maria Wiercińska, 1956) czy tytułowa rola w dramacie Moralność pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej (reż. Roman Zawistowski, 1962).
W latach 1949-1973 Janina Romanówna wystąpiła w blisko 80 przedstawieniach Teatru Polskiego Radia.
W latach 60-tych i 70-tych brała też udział w spektaklach Teatru Telewizji.
W filmie pojawiła się tylko dwa razy w rolach drugoplanowych – w komedii Małżeństwo z rozsądku (reż. Stanisław Bareja, 1966) i ekranizacji powieści Bolesław Prusa Lalka (reż. Wojciech Jerzy Has, 1968).
Od lat 50-tych Janina Romanówna pracowała jako pedagog w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie. Była niezwykle ceniona i szanowana. Jej uczniami byli m.in. Ignacy Gogolewski, Andrzej Seweryn, Krystyna Janda. Aktywnie działała też w Związku Artystów Scen Polskich.
Janina Romanówna zmarła 11 października 1991 roku w Warszawie.