Zenon Ziembiewicz, młody inżynier, wraca ze studiów w Paryżu do Polski. Przypadkiem spotyka na ulicy Elżbietę Biecką, swoją dawną uczennicę, w której kiedyś się podkochiwał. Zatrzymuje się w Boleborzy, majątku dzierżawionym przez rodziców, gdzie wzbudza zainteresowanie miejscowych dziewcząt, zwłaszcza pięknej Justyny, która jest służącą u Ziembiewiczów. Nie pozostaje obojętny wobec niej. Szybko nawiązują namiętny romans.
Zenon ma zamiar wybudować osiedle dla robotników. Za namową ojca kontaktuje się z Czechlińskim, pełnomocnikiem hrabiego Tczewskiego, który oferuje mu pod budowę ziemie swojego pracodawcy. Zenon publikuje w gazecie Czechlińskiego artykuły, by zainteresować swoimi planami bogatych inwestorów. Pewnego dnia spotyka w redakcji Elżbietę. Odżywają dawne uczucia. Wkrótce Zenon wyznaje jej miłość.
Po śmierci matki Justyna szuka pracy w mieście. Zatrzymuje się u Franka, syna ogrodnika z Boleborzy, który mieszka w suterynie kamienicy Kolichowskiej, ciotki Elżbiety. Pewnego dnia spotyka na ulicy Zenona, który przejęty jej sytuacją, zabiera ją do hotelu, gdzie spędzają upojne chwile. Wkrótce zakochana w nim dziewczyna wyznaje, że jest w ciąży. Zenon, chcąc zakończyć ten związek, daje jej pieniądze. Przyznaje się Elżbiecie do romansu, ale zapewnia, że kocha tylko ją. Elżbieta spotyka się z Justyną i zapewnia ją, że nie poślubi Zenona. Wyjeżdża do matki, zostawiając ukochanemu pożegnalny list.
Ziembiewicz dowiaduje się od Franka, że Justyna dokonała aborcji. Jedzie do majątku hrabiego Tczewskiego, gdzie przebywa Elżbieta z matką. Ich uczucie odradza się. Kilka miesięcy później na świat przychodzi ich dziecko.
Ze względu na techniczne i finansowe nieprawidłowości budowa osiedla zostaje wstrzymana. Zenon oskarża Czechlińskiego o prowadzone za jego plecami niejasne interesy z inwestorami.
Stanowczo sprzeciwia się swojej matce, która chce, by Justyna została nianią w ich domu. Co jakiś czas ją odwiedza, pomaga finansowo, by zapewnić jej lepszy los. Justyna nie może sobie darować, że pozbyła się dziecka. Zdesperowana, pełna negatywnych emocji wobec Zenona często obserwuje jego dom, co wzbudza duży niepokój Elżbiety.
Ziembiewicz zostaje pociągnięty do odpowiedzialności za nieprawidłowości na budowie. Grozi mu więzienie. Wzburzeni robotnicy żądają zaległych wypłat. Korzystając z zamieszania, Justyna wdziera się do pokoju Zenona i oblewa mu twarz kwasem solnym.
Elżbieta troskliwie opiekuje się ociemniałym mężem. Zenon uświadamia sobie, że przekroczył wszelkie moralne granice. Popełnia samobójstwo.
„Film ten jest jednocześnie bardzo dobry i bardzo zły. Bardzo dobry, gdyż reżyser i aktorzy zrobili wszystko, co było w ich mocy, prezentując przed nami rzemiosło bardzo wysokiej klasy. Bardzo zły, gdyż powieść Nałkowskiej nie nadawała się zupełnie do sfilmowania. Recenzent filmowy nie uważa się za powołanego do omawiania powieści. Musi jednak zauważyć, że z konfrontacji powieści i żywego określonego środowiska powstało jedynie intelektualne rezonerstwo autorki. Środowisko pokazane przez autorkę wygląda fikcyjnie, o przynależności narodowej bohaterów utworu świadczą jedynie ich polskie imiona, a sama rzecz tak dobrze jak w Polsce, mogłaby się rozgrywać np. gdzieś na Krymie. Wrażenie to zacierał reżyser bardzo umiejętnie i trzeba przyznać w pierwszych scenach udało mu się to w zupełności – choć ogólnego obrazu zmienić nie mógł.
Film – sam przez się, to jest abstrahując od powieści – jest amoralny. Gdzież jest granica między dobrem i złem? Skoro powieściowych akcentów lirycznych zabrakło – film pokazać nam mógł jedynie oślepionego bohatera, któremu służąca chlusnęła w oczy kwasem solnym. Uwiódł – więc zemsta, o jakiej czyta się codziennie w kronice wypadków kryminalnych. Do tego sprowadziła się zawiła „sprawa Justyny”.
Bohaterką filmu jest Żelichowska. Dopiero Granica okazała nam naprawdę po raz pierwszy bardzo rozległą skalę jej talentu dramatycznego. Sukces jej jest jednym z większych polskich sukcesów filmowych aktorskich. Świetny jest Pichelski, coraz wyraźniej krystalizujący swe wartości filmowe aktor. Reszta obsady wywiązała się wzorowo ze swego zadania. Jedynie Barszczewska robiła wrażenie zbyt przemęczonej. Może zanadto eksploatuje się ją w filmie?”
(Granica, Kino 1938 nr 46)
„Wspaniały, na wysokim poziomie, rewelacyjny popis Leny Żelichowskiej. Talent jej, znany na deskach scenicznych powszechnie jako cenna nieprzemijająca wartość, mniej był wyzyskany na ekranie. Dziś pierwszy raz dano jej nareszcie pokazać, że mamy wielką artystkę filmową, o wstrząsającej ekspresji, oryginalnej urodzie i olśniewającym temperamencie ekranowym. Jest on inny niż wymaga scena czy estrada. Bardzo cienka jest w kinematografii granica, która dzieli dynamiczną wyrazistość słowa i gestu od szarży. Znacznie cieńsza niźli na scenie. /…/ Żelichowska jest naturalna, rustykalność jej jest umiarkowana, bo jednak otarła się przecież o dwór, a w każdej scenie rośnie jej, że tak powiem, wydajność tragiczna, skupiona, dławiąca, niepokojąca. Wnosi z sobą niepokój tak, że staje się zupełnie zrozumiała paniczna ucieczka Barszczewskiej z dzieckiem, chociaż pozornie na nic się nie zanosi, przeciwnie! Żelichowska z przedziwną czułością nachyla się nad tym dzieckiem, które ma żyć, podczas gdy jej dziecko żyć nie mogło, bo go nikt nie chciał. Sceny jej obłędu, zrazu łagodnego, przechodzącego następnie w akty zbrodnicze, są niezrównane i godne najlepszego ekranu.
Należy się reżyserowi gorąca pochwała za to, że umożliwił Żelichowskiej wypowiedzenie się, że nie sprowadził jej pięknej intuicji twórczej i artystycznej do banału. Bo niestety wiemy już, jakim banałem operuje często nasza kinematografia!
Nie chcę poruszać sprawy adaptacji powieści Nałkowskiej. Oczywiście że wszystko, co w tej książce mieściło się z pierwiastków bardziej skomplikowanych, trudnych – w ogóle cały determinizm Nałkowskiej – znikł. Pozostała surowa teza: nie należy przekraczać granicy. Wszędzie jest granica naszych poczynań, która zaważy na dalszym życiu i wciągnie w fatalny wir nie tylko nas, ale cały szereg istot niewinnych. Taki ekstrakt wyciśnięto z książki Nałkowskiej – jak na film polski bardzo dużo, bardzo niezwykle i bardzo etycznie.
Barszczewska ze swoją urodą madonny jest jeszcze nazbyt sztuczna, zwłaszcza tu, gdzie cały ekran drga od przeżyć i tragedii ludzkich. Pichelski miał momenty dobre – ale niestety jako partner Żelichowskiej blednie i jego ujęcie postaci wydaje tylko głuchy dźwięk.
Doskonałe są momenty folklorystyczne: Andrzejki i kolędy, dobre wstawki ze znakomitymi artystkami, Wysocką i Ćwiklińską – ale jak się rzekło: Granica to jeden wielki popis Żelichowskiej i dlatego tak jak jej imieniem zaczęliśmy sprawozdanie, tak jej imieniem je kończymy”.
(Granica, Kurier Poranny 1938 nr 312)
„Cokolwiek by się powiedziało o tym filmie, trzeba tę Granicę postawić wysoko ponad granicami tego, co się dzieje na terenie polskiego filmu, trzeba jej wyznaczyć miejsce wyższe i lepsze i podejść do niej z kategoriami stosowanymi do prawdziwych filmów. Oceniana z punktu widzenia polskiego filmu, wymagałaby tylko lapidarnego stwierdzenia: jest tysiąckrotnie, nieporównanie lepsza. Zrobiona jest przez Lejtesa nie tylko bardzo dobrze, ale z tą poważną troską o wewnętrzny poziom, której u nas zawsze brak. Dlatego jest niemal ewenementem na naszym terenie. /…/
W filmie wszystko dzieje się tak, jak wynika z logiki faktów. Sprawy przybrały „normalny” wygląd i nikt już nie może się dziwić, że Justyna oblała kwasem swego kochanka. Cóż innego mogłaby zrobić ta Justyna z filmu? Nie ma w filmie tego kontrastu rysunku postaci i akcji, który jest w książce. Trzeba było dać inny koloryt obrazów, skoro nie można było dać kolorytu słów. Trzeba było zapewne zmienić proporcje całej historii.
Film długo i skrupulatnie notuje fazy stosunku miłosnego Justyny i Ziembiewicza i gruntuje ten stosunek w oczach widza, nadaje mu ważkość i ciężkość, która usprawiedliwia ostatni czyn Justyny, odbiera mu wszelką niepojętość. Na filmie Justyna niemal bezpośrednio przechodzi od zawiedzionej miłości do kwasu. Nie jest ani przez chwilę zimna, pomieszana, niepojęta – jest od razu zrozumiała i zrozumiała jest jej zemsta. Ziembiewicz jest w filmie bardziej winny, aniżeli w książce, i może jeszcze niepotrzebny cień rzuca na niego afera z domami. Elżbieta jest bez genezy: jest, bo jest i jest taka, jaka jest – a śliczny początek filmu, ów salon pani Kolichowskiej, z gramofonem, fotografiami i herbatą, nie wiąże się z Elżbietą i w niczym jej nie tłumaczy.
Ale może film nie jest obowiązany do słuchania słów książki, może ma swój klimat własny i od siebie tylko zależny? Może wystarczy, że sam w sobie jest mocny, dobrze związany, że w sobie żyje?
Żelichowska w roli Justyny jest nadspodziewanie dobra: prosta, świeża, mocna, bez jednego fałszywego tonu. Bardzo dobrze wypadła również kreacja Pichelskiego. Tylko Barszczewska powtarza swój ulubiony gest szlachetnej panny z dobrego domu i zbyt mało przejmuje się naturą prawdziwej Elżbiety”.
(Stefania Zahorska, Nareszcie polski film. Granica, Wiadomości Literackie 1938 nr 47)
„W przeróbce powieści Nałkowskiej mamy film z prawdziwego zdarzenia, wprawdzie z błędami i niedociągnięciami, ale żywy, interesujący i wcale inteligentny. Ze scenariuszem nie było łatwo – powieść Nałkowskiej jest konstrukcyjnie trudna, a przytem cała jej wartość tkwi nie w samej fabule, a w marginesowej filozofii, w tych wszystkich walorach myśli i języka, których nie sposób przenieść na ekran. „Dzieje człowieka, zawarte między urodzeniem i śmiercią, wyglądają niekiedy jak nonsens” – pisze autorka Granicy, sama niejako wskazując na niebywałe trudności wykrojenia z życia Zenona Ziembiewicza wyraźnego, z sensem przemawiającego do widza, scenariusza.
Jakoś to jednak się udało. Zmieniono wprawdzie tu i tam drugoplanowe szczegóły, ale atmosfera oryginału została zachowana. Ciężka, denerwująca, od początku grożąca tragicznym rozwiązaniem. I w Granicy wprawdzie można zarzucić reżyserowi Lejtesowi brak umiejętności w odmierzaniu długości scen, ale na jego usprawiedliwienie powiedzieć potrzeba, że „staccato” scenariusza spowodowane jest chęcią wiernego oddania powieści na ekranie. Za dużo było epizodów do powtórzenia, za dużo z książki dosłownie wyciętych dialogów, by to wszystko mogło popłynąć składnie i ładnie, bez szarpnięć i denerwujących nieraz skrótów.
Fotograficznie film jest wypieszczony, czasem nawet z niepotrzebną przesadą w używaniu parokrotnie tych samych ujęć (przez okienko zamarznięte na wsi), ale całość jest znakomita, a poszczególne fragmenty piękne, że przytoczymy tu scenę przy kominku po polowaniu.
Aktorsko Granica jest również dobra – Pichelski jest niemalże idealnym Zenonem, a Barszczewska w innych filmach zwykle przesłodzona, tu zaczyna żyć i gdyby tylko mówiła inaczej, bez afektacji i skłonności do ciągnięcia słów, byłaby dobrą aktorką. Palmę zwycięstwa przyznać trzeba Żelichowskiej, która jako Justynka Bogutówna daje dobrą, mocną i prawdziwie dramatyczną kreację.
W sumie – uczciwa i odpowiedzialna robota; film, którego nie musi się polska produkcja wstydzić”.
(J.B.T. Nowe polskie filmy, Kino dla Wszystkich 1938 nr 15)