Młoda aktorka Hanka Żarska, występująca pod pseudonimem Lidia Relska, odnosi wielki sukces w nowym przedstawieniu. W garderobie autor rewii przedstawia jej swoją nową piosenkę. Hanka dostaje telegram. Udaje chorą, by mieć przerwę w występach. Leci samolotem do Lwowa, by spotkać się z ojcem w hotelu.
W tym czasie dyrektor teatru Flamberg przychodzi z wizytą do Hanki. Od Baśki, garderobianej, dowiaduje się, że choroba artystki jest fikcją. Następnego dnia prasa pełna jest artykułów o tajemniczym zniknięciu Lidii Relskiej. Dyrektor Flamberg i sekretarz Piętek przyjeżdżają do hotelu we Lwowie w poszukiwaniu Hanki. W holu poznają Lulu Bilską, tancerkę. Zachwycony Flamberg proponuje jej angaż w swoim teatrze.
Ojciec Hanki spotyka się baronem Karczem, potentatem naftowym, by sfinalizować wspólny interes. Hanka, uciekając przed Flambergiem, trafia przypadkowo do pokoju Stefana, sekretarza Karcza. Przedstawia mu się jako mężatka, ukrywająca się przed zazdrosnym mężem. Oboje wpadają sobie w oko. Flirtująca ze Stefanem Lulu robi mu scenę zazdrości o Hankę. Zaaranżowane przez mężczyznę spotkanie kończy się kłótnią obu pań. Hanka droczy się ze Stefanem, ale daje się udobruchać. Lulu zrywa z nim i po podpisaniu kontraktu wyjeżdża z Flambergiem do Warszawy. Baron Karcz, który jest wielbicielem Lidii Relskiej, też jedzie do stolicy. Marzy o poznaniu artystki. Hanka obiecuje pomóc ojcu, bo od tego zależy podpisanie umowy z Karczem. Listownie umawia się z baronem w hotelu Continental. Wcześniej Hanka spotyka Stefana na ulicy i zabiera samochodem na przejażdżkę. Tymczasem w teatrze trwają próby z Lulu. Hanka akceptuje nową tancerkę.
Wieczorem Karcz i Żarski spotykają się w Continentalu, ale Hanka nie przychodzi, bo w tym czasie ma randkę ze Stefanem. Mężczyzna jest niepocieszony, że zakochał się w mężatce. Następnego dnia obaj przedsiębiorcy podpisują umowę. Żarski obiecuje wieczorne spotkanie z artystką. Po spektaklu Stefan czeka na Hankę u Fukiera. Ku jego zdumieniu na spotkanie przychodzi Lulu. Hanka, widząc ich w objęciach, zdenerwowana wychodzi z lokalu. W drodze do Continentalu towarzyszy jej Stefan, który zapewnia ją o swojej miłości. W czasie rozmowy z Żarskim dowiaduje się, że Hanka jest jego córką. Uszczęśliwiony prosi ukochaną do tańca.
„W scenarjuszu tym, zresztą nie odznaczającym się oryginalnością, tkwią jednak zaczątki przeciętnie dobrego filmu. Ale p. Adolf Lantz, który „opracowywał” scenarjusz, nie zadał sobie trudu, aby wydobyć z niego to, co najlepsze. Film jest „puszczony”. Nie wykorzystano wszystkich możliwości. Ma on naśladować filmy zagraniczne (aż trzy obce nazwiska na afiszu), zdawało się, że przez to będzie lepszy. Ale to nie pomogło. Raczej zaszkodziło tej miłej opowiastce o gwiazdce rewjowej, tęskniącej do szczęścia.
Gwiazdkę tę odtwarza p. L. Wysocka. Młoda adeptka sztuki teatralnej, jeszcze kształcąca się w tym kierunku, a więc materjał jeszcze nieco surowy. Ale bardzo obiecujący. P. Wysocka pod czujną opieką dobrego reżysera może się rozwinąć i zająć z czasem jedno z miejsc pierwszych w kinematografji polskiej, tak ubogiej w talenty kobiece. Ma ładne warunki, miły głos.
W jej otoczeniu „asy”: Junosza-Stępowski, Grabowski, Znicz – wszyscy bardzo dobrzy. P. Grossówna dobra w scenach tanecznych. Zacharewicz – miły, sympatyczny, trochę twardy. Dobre epizody: Jarszewska, Tomasik, Sielański”.
(Kurier Warszawski 1936 nr 5)
„Bardzo porządna wystawa, dobre zdjęcia, pierwszorzędny zespół (poza drobnemi zastrzeżeniami), scenarjusz nie gorszy od setek tego rodzaju w produkcji amerykańskiej czy europejskiej, niezłe djalogi, zgrabna muzyczka itd. A jednak… A jednak „ta filma swój odrębny bardzo styl ma!” Czegoś w nim brak, aby można było rzucić wszystkie słowa pochwały, poentuzjazmować się trochę, zachwycić. Jakoś film nie porywa, trudno mu poddać się bez zastrzeżeń. /…/ Nie ma w tym filmie pewnej ciągłości dodatnich elementów, co krok przeplatają się sceny pierwszorzędne, stojące na poziomie najlepszej klasy filmu europejskiego, z miernotą lat filmu polskiego, gdy jeszcze był tylko… „filmą”. /…/
W filmie dobrano zespół z dwóch „przeciwległych szańców”. Stare wygi filmowe i najświeższy narybek z dwiema debiutantkami i młodzieńczym amantem na czele. Na wstępie hołd składamy starej dobrej klasie aktorskiej: Junoszy-Stępowskiemu i Grabowskiemu oraz słowa uznania Zniczowi, choć w swych tak licznych ostatnio sukcesach filmowych miał zapisane ciekawsze i chwalebniejsze karty.
Lidja Wysocka, która po raz pierwszy zaprezentowała nam się na ekranie, jest niewątpliwie doskonałym materjałem aktorskim. Może jeszcze tylko zanadto gra, brak jej jeszcze tej lekkości, swobody w geście, mimice, ruchu. Głos młodej aktorki brzmi doskonale, nietylko w piosence, ale i w mowie, co najtrudniejsze i najważniejsze. Sukces pierwszego jej filmu – niewątpliwy.
Doskonała okazała się Helena Grossówna, szczera, bezpośrednia, świetnie tańczy, ma wdzięk i werwę, debiut zewszechmiar udany. Zacharewicz, rasowy amant, musi jeszcze trochę „rozegrać się”, pozbyć się koniecznie przyciężkich nieco ruchów swej dorodnej postaci. Jak zwykle szczerze zabawny Sielański, podobnie Kondrat, milutka – Gilewska”.
(St. Kr. Kochaj tylko mnie, Kurier Poranny 1935 nr 355)
„Nie jest to żadna rewelacja, ale zupełnie miły film, który ma tę wielką zaletę, że nareszcie nie ma w nim przesady, nie ma sztuczności, nieprawdopodobnych sytuacyj i jakiegoś takiego środowiska i takich typów, jakich się w życiu widuje b. mało, ale za to w filmach polskich aż do przesytu. Są ludzie swobodni, naturalni, czasem śmieszni, ale nie karykatury.
Scenarjusz? Znowu nic nadzwyczajnego, ale zajmujący, miły, nieprzesadny. Można zapewne znaleźć w tym filmie usterki, ale dopiero po namyśle, a na razie wychodzi się pod zdecydowanie miłem wrażeniem.
I co za doskonała gra! Lidja Wysocka jest czarująca. Co za swoboda, co za wdzięk, jaka dykcja i jaki niesłychanie miły głos, tak w mowie, jak w śpiewie! Jest trochę sztuczną, ale tylko tyle, ile powinna być sztuczna wielka „gwiazda rewjowa, Lidja Relska”, i to wyłącznie w tych scenach, gdzie jest „gwiazdą”. Gdy jest zakochaną kobietą, ma niesłychanie wiele tkliwości, kobiecego wdzięku i liryzmu. A i ta sztuczność jej jest umyślnie stylizowana i nie ma w sobie nic drażniącego. Co do urody – trzeba przyznać, że w niektórych momentach operator zeszpecił ją niemiłosiernie. Za to w innych jest prześliczna. Można śmiało powiedzieć: oto artystka, na którą tak długo oczekiwaliśmy! Jej partner, Witold Zacharewicz, powinien być specjalnie charakteryzowany, dla zatarcia pewnych trochę rażących defektów urody. Ale choć prawie brzydki chwilami, ma w sobie tyle męskości i szczerości uczucia, że sceny miłosne z nim bardzo „biorą”.
Świetny bez zastrzeżeń jest Junosza-Stępowski. Nacieszyć się dość nie można grą jego fizjognomji, choć rolę ma niewielką i raczej nikłą.
Doskonali: Znicz, Sielański, Grabowski (mniej szarżuje niż zwykle). Z kobiet milutka, choć trochę nienaturalna Basia Gilewska. Druga debiutantka, Helena Grossówna, ma bardzo wiele swobody, doskonale gra i tańczy, tylko… fatalnie ubrana. Śliczne są sceny miłosne, zwłaszcza scena pocałunku u Fukiera.
Jeden tylko zarzut: znowu niedociągnięcie i oszczędności. Tyle się mówi o tej rewji i tyle nad nią pracuje, a rewji wcale nie ma. Nie wiadomo po co biedna Helusia Grossówna tak się męczy nad swemi „tupankami”, skoro nie ma ich pokazać ani we właściwem otoczeniu, ani przy właściwej muzyce. Gdyby pokazano choć wycinek pięknej rewji, film mógłby być bardziej frapujący, pójść w świat i przynieść dochody. Zawsze krótkowzroczna polityka!
Bardzo ładna jest i ślicznie przez Wysocką śpiewana główna piosenka: „Żebyś kochał tylko mnie…”
(Janina Leszczowa, Kochaj tylko mnie! Kino 1935 nr 51)
„Kochaj tylko mnie nie przejdzie do historji polskiego filmu. Jest to blada odbitka znanych nam amerykańskich anegdot o wampirzycy, która rzuca szczyty, zaszczyty i miljony dla przystojnego „faceta”. Szkoda tylko, że odtwórca roli amanta nie jest przystojny, a przystojna Lidja Wysocka nie ma nic wspólnego z Jean Crawford. Obydwoje poruszają się sztywno, jak nakręcone lalki. Za to Grossówna tańczy i śpiewa z takim temperamentem i swobodą, że chciałoby się dla niej jednej zmajstrować film – groteskę.
Komparsi o głośnych nazwiskach (Junosza-Stępowski, Grabowski, Znicz i Kondrat) jak zawsze niezawodni.
Dekoracje staranne, zdjęcia czyste. Pomimo banalnej treści – film zupełnie znośny”.
(el-ce, Kochaj tylko mnie, Goniec Warszawski 1936 nr 9)
Przy realizacji filmu współpracowały następujące firmy:
- futra – firma M. Apfelbaum ul. Marszałkowska 125
- toalety pań – firma H. Ochocińska ul. Tarczyńska 1 i firma Villars ul. Marszałkowska 121
- ubrania Witolda Zacharewicza – firma S. Dorociński ul. Bracka 9
- dekoracje kwiatowe – firma Kalina ul. Królewska 31
- torebki damskie – firma A. Płończak ul. Mazowiecka 2
- platery – firma Norblin, Bracia Buch i T. Werner
Relacja z planu.
„Z ciemnego kąta rozległy się dwa gwizdki. Lunęło z góry jaskrawe światło. Wyłoniła się z mroków elegancka garderoba wielkiej artystki. Cała tonie w żywych, najprawdziwszych kwiatach! W garderobie poznajemy dobrych znajomych. Przed lustrem siedzi młoda laureatka Kina, Lidja Wysocka, nad nią pochyla się Michał Znicz w roli dyrektora teatru, w którym ona występuje. Spoza kwiatów wychyla się nieznany jegomość w smokingu, w rogowych okularach. Jest to debjutant filmowy, popularny twórca piosenek Emanuel Schlechter, który w tym filmie gra… samego siebie. Djalogi i piosenki są właśnie jego „wiecznego” pióra.
Rozgrywa się scena: dyrektor teatru (Znicz) dziękuje bohaterce wieczoru (Wysocka), że „postawiła jego teatr na nogi”, autor zaś, sprawca tego sukcesu, nuci nowej gwieździe nowy przebój.
„Czternaście! Piętnaście! Osiemnaście! Dwadzieścia trzy!” – ktoś głośno liczy, przekrzykując wrzawę. Za każdą cyfrą, jak za przyciśnięciem guzika, rozbłyskują białe promienie jupiterów, oznaczonych numerami. Garderoba artystki pławi się w ogniu. Niski człowiek o nerwowych dłoniach, operuje delikatnie przy jakiejś stalowej „żyrafie” stojącej na trzech kółkach. Wnet niesamowicie wydłużona szyja „żyrafy” wjechała w środek sceny, przeglądając się z kokieterją w trójdzielnem lustrze garderoby.
„Źle! Stop! Mikrofon stoi za blisko, odbija się w lustrze i zepsuje całą scenę”. To operator Vlassak reaguje na wścibstwo mikrofonu, „żyrafa” cofa się i znika z pola widzenia.
W międzyczasie w atelier idzie próba przy ściemnionych światłach, a potem jeszcze jedna przy pełnych. Reżyser Mieczysław Znamierowski podsuwa jakąś nowa koncepcję ujęcia tej samej sceny i po bardzo fachowej dyskusji rozpoczyna się właściwa praca. Ochrypły ryk syreny oznajmia początek zdjęć „na serjo”. Rozgrywa się przed nami to, co będziemy widzieli później na ekranie. Znicz poraz dziesiąty z rzędu zapewnia Wysocką, że postawiła jego teatr „na nogi” i poraz dziesiąty z rzędu podziwiam wielką maestrję tego aktora, który za każdym razem robi to inaczej i mimo to zawsze ciekawie”
(J. S. Dwie godziny w atelier dźwiękowem, Kino 1935 nr 39)