„W rozgwarze wielkiego miasta żyje w skromnem mieszkanku rodzina Pobratyńskich. Pan Pobratyński przepija pieniądze i trawi czas w knajpce. Żona dźwiga na sobie jarzmo trosk i kłopotów. Na tle tego pospolitego życia wyrasta Ewa, czysta i piękna, jak kwiat wiosenny. Łukasz Niepołomski, młody uczony, odnajmuje w mieszkaniu rodziców Ewy pokój. Od pierwszego spojrzenia miłość… Ale Łukasz jest związany ślubem z inna kobietą. Nie mogąc uzyskać rozwodu, postanawia wyrzec się Ewy. Wyjeżdża nie pozostawiając adresu.
Mijają dni, tygodnie, miesiące bez wieści o Łukaszu. Aż wreszcie Ewa otrzymuje list wzywający ją do szpitala, w którym leży ciężko ranny Łukasz. Postrzelił go w pojedynku młody hrabia Szczerbic. Ewa bez namysłu wyrzeka się rodziny, domu i jedzie do Łukasza, a gdy Niepołomski zaczął przychodzić do zdrowia, brak tym dwojgu sił, aby się rozstać. Łukasz stara się o rozwód, wyjeżdża do Rzymu. Ewa po jego wyjeździe uświadamia sobie, że będzie matką. Listy od Łukasza przestają nadchodzić codziennie. Ewa dowiaduje się, że Łukasz dostał się do więzienia rzekomo za kradzież cennych dokumentów z archiwum.
Ewa rodzi dziecko. W przystępie rozpaczy, półprzytomna, topi je. Grzech! Straszliwy grzech, który odtąd ciągnąć się będzie za Ewą pasmem hańby. Ewa wraca do Warszawy. Obejmuje posadę kasjerki. Odnajduje ją Szczerbic, który kocha się w niej. Namówiona przez Szczerbica jedzie z nim do Rzymu, do Łukasza. A tymczasem wypuszczony z więzienia Łukasz wraca do Warszawy i dowiaduje się, że Ewa wyjechała zagranicę ze Szczerbicem jako jego kochanka. Ewa przypadkowo dowiaduje się, że Łukasz uzyskawszy rozwód, ożenił się z jakąś miljonerką. Ślad o nim zaginął. Szuka zapomnienia w zabawie, strojach, rulecie. W wagonie sypialnym w drodze do Paryża, Ewa wpada w ręce Pochronia, czyhającego na nią od dawna. Sterroryzowana fizycznie i moralnie przez opryszka, zaczyna staczać się coraz niżej. Schodzi do rzędu kobiet ulicznych, staje się narzędziem zbrodni.
Pewnego razu bandyci, którym przewodzi wykolejony arystokrata Płaza-Spławski, przygotowują rewolwery i każą iść Ewie za sobą. Ona zadzwoni, zacznie rozmowę i utoruje opryszkom drogę. Ewa dzwoni. Drzwi otwierają się, zamajaczyła sylwetka Łukasza! Krzyk z głębi serca… „Łukasz! Uciekaj! Zabiją cię!” Krótka walka. Strzały rewolwerowe. Ewa zasłaniając własnem ciałem Łukasza, pada śmiertelnie trafiona. Już go dojrzeć nie mogła! Z uśmiechem boskiej radości na ustach umarła, szukając w mrokach śmierci jego spojrzenia”.
Powyższe streszczenie pochodzi z przedwojennego programu do filmu.
Zachowane fragmenty filmu mają znaczne ubytki tematyczne, co uniemożliwia odtworzenie pełnej fabuły.
„Grzechem było zabranie się do Dziejów grzechu w ten sposób, w jaki się tego dokonało. Książka genjalnego pisarza żyła w nas płomieniem nieogarnionej miłości, a teraz lunięto na nią kubłem zimnej wody z odkręconego kurka. Zgaszono płomień, a zostawiono popiół. Wytrzebienie najdrobniejszego cienia poezji z tematu jest dowodem, że geneza filmu zrodziła się na następującym liczydle.
1. tytuł pierwszorzędny i nazwisko autora ujdzie
2. jest to książka, którą czytało się pod ławkami, książka, za którą brano dwóje i za którą wylewano z gimnazjum, a więc sentyment olbrzymich rzesz murowany
3. można świadomie choć zbytecznie wprowadzić trochę świadomego odmacierzania
4. jeśli się obetnie poezję i to „gadulstwo” Żeromskiego, zostanie sam korzeń, świetna sensacyjna fabuła
Do realizacji filmu przystąpiono nieomal wyłącznie od strony fabuły, której nie zdołano jednak skondensować. Niezaokrąglone skróty zrobiły z tego siekaninę na rzadko. Są sceny, z których jedna do Sasa, druga do lasa. Naraz włazi na ekran nieznany dotychczas widzowi Szczerbic z fotografją Ewy w ręce i każą nam wierzyć, że to musi być odrazu pojedynek. Łukasz nie był korporantem, żeby tak odrazu brać się do rzeczy. Ale nietylko tu, w wielu miejscach wyłażą dziury psychologiczne i dmucha gołosłowna czy gołofilmowa pustka. Chciano dać montaż szeregu skrótów, niestety zrodził się z tego brak psychologicznego uzasadnienia przemian, będących istotą tej powieści. Widać, że w większości metrażu chciano się oprzeć na samej grze aktora, ale nie wszędzie grę tę należycie podciągnięto, zresztą utrudniały robotę wspomniane już psychologiczne wyrwy.
Para amantów nieco drewniana i twarda. Twarz Damięckiego w wyrazie zawsze okrągła, skromna w skali. Lubieńska dobra, póki nie zacznie mówić. Na pewno nawet w życiu codziennem nie mówi tak twardo „dobranoc”. Czasami wtedy właśnie, gdy powinno być w dialogu ściszone do pianissima, huczy coś przejmująco. Nadmiernym pietyzmem otoczono scenę w spelunce złodziejskiej. Chór Dana śpiewa sobie wcale, wcale, a złodziejaszki takie miłe, że gnaty chłopaczyskom ściskać. Nie w każdym filmie konieczny jest chór Dana. Naogół złodzieje przy czyszczeniu rewolwerów nie śpiewają. Zresztą, kto miał w ręce rewolwer, wie, że się go tak często i tak dokładnie nie czyści, bo to nie jest armata. /…/
Wszystkim nalałem za sadło i będę miał nowych wrogów. Ale ja to robię z serca. Ja, panowie artyści, jestem wasz człowiek tzn. chłop z kościami, pierwszy beczę w teatrze czy na filmie, jeśli się wam coś uda i pierwszy wściekam się, nie na was, ale na siebie i nas wszystkich razem jeśli coś, mimo wysiłku i trudu, nie idzie.
Więc teraz powiem jedno. Film naogół jest lepszy niż inne polskie. Siedzi w nim troskliwość ujęcia, przejawiająca się w wielu scenach. Szkoda, że inscenizacji nie podlano filmową barwą. Przecież Żeromski nie pisał scenariusza, więc trzeba było dodać, czego właśnie brakuje. Trzeba było wkleić kilka metafor dla soczystości obrazu, zastosować filmową parabolę czy porównanie, dodać więcej takich świetnych miejsc jak poród i lód na rzece. Częściej taki doskonały szczegół jak ręka Ewy w powietrzu ściskająca z bólu powietrze.
W ten sposób uzyskanoby wielopłaszczyznowość obrazu. Ale i to, co jest, wypadło nienajgorzej. Uratowali redutę: Junosza, mniej Samborski, więcej Kurnakowicz i w mniejszych rolach Stanisławski, Węgrzyn, Zelwerowicz. Przy następnej przeróbce trzeba pamiętać, że Żeromski nie był kolegą po fachu Wallace’a*”.
* Edgar Wallace (1875-1932) pisarz angielski, autor poczytnych w dwudziestoleciu międzywojennym powieści awanturniczo-kryminalnych
(Michał Rusinek, Dzieje grzechu, Pion 1933 nr 3)
„Powieść Żeromskiego była już nieraz przenoszona na scenę i ekran. W przeróbce na film dźwiękowy odpadł urok słowa, pozostał protokół zbrodni i nieszczęść, walących się na bohaterkę. Protokół ten obarczono dodatkową tendencją, mianowicie w scenach u doktora i adwokata; z tych scen wysnuwa się wniosek, że wszystko byłoby dobrze, gdyby nie trudność uzyskania rozwodu… Główny jednak nacisk w przeróbce filmowej położono na te fragmenty, które nadają dziełu Żeromskiego pozory powieści kryminalnej. Nic też dziwnego, że zbrodnicze postacie Pochronia i Płazy-Spławskiego, w interpretacji B. Samborskiego i K. Junoszy-Stępowskiego, wysunęły się na plan pierwszy, przesłaniając blade i bez przekonania szkicowane sylwetki Łukasza (D. Damięcki) i Szczerbca (A. Żabczyński). Karolina Lubieńska w roli Ewy wygrała pełny akord mocnych akcentów dramatycznych z pominięciem wielu innych, składających się na tę złożoną postać. Ewa w jej interpretacji – ale nie z jej winy – wypadła jednostronnie.
W konstrukcji filmu razi prymitywny montaż, polegający na protokularnym zlepku kolejnych scen. Stosunkowo wyżej stoi techniczna strona zdjęć i dekoracji. Djalogi szwankują, prawie wszyscy mówią nienaturalnie, z wyjątkiem pp. Kurnakowicza i Fritschego. Pod tym względem nie posunięto się ani na krok naprzód. Strona dźwiękowa na właściwym poziomie, razi jednakże nieumiejętność posługiwania się szeptem albo półgłosem np. w scenie w szpitalu.
Ogólnego wrażenia, mimo świetnej obsady (najmniejsze rólki obsadzono pierwszorzędnymi siłami), nie można nazwać dodatniem. Należy żałować, że twórcy filmu Dzieje grzechu nie liczyli się z nastrojem społeczeństwa, które nie życzy sobie nadmiaru brudów obyczajowych i motywów zbrodniczych na ekranie”.
(Dzieje grzechu, Kurier Warszawski 1933 nr 256)
„Jeśli powiem, że wobec innych polskich filmów jest to jeden z najuczciwiej zrobionych, niech nie pociągną mnie do odpowiedzialności czciciele Żeromskiego, wszyscy, którzy zrozumieją ważkość jego słowa.
Dzieje grzechu to polski film – nie zaś transpozycja Żeromskiego na ekran. Może ostatecznie i lepiej, że jej w tym stanie rzeczy nie próbowano. To, co zrobiono wskazuje na wiele dobrej woli, na podejście ostrożne, na unikanie jaskrawego wyzyskania tematu, na zachowanie uczciwych proporcyj między częścią wyraźnie kryminalną (niezmiernie, oczywiście, ponętną dla polskich filmowców) a częścią „losową” – uczuciową i psychologiczną. Nie widać w tym filmie zbytniego pośpiechu w robocie, jest wiele momentów opracowanych reżysersko i operatorsko z wyraźną starannością, nawet z pewną inwencją.
Mimo wszystko jednak te filmowe Dzieje grzechu niewiele wspólnego mają z Dziejami grzechu Żeromskiego. Są wyżyłowaną z Żeromskiego fabułą, przeniesioną w zupełnie inną atmosferę artystyczną i psychiczną. Odarte z poezji słowa – niezastąpionej poezją światła i rytmu – stają się tępą, pospolitą historją. Pozbawione perspektyw romantycznych, które otwierało słowo Żeromskiego, te Dzieje grzechu na ekranie stają się jakieś skończone i ciasno w sobie zamknięte, przyczem nie są na tyle realistyczne czy też świeże w swym realizmie, aby działać siłą swej nowej życiowej prawdy. Tak daleko twórcy filmu nie poszli, aby rozważyć stosunek romantyzmu i realizmu w Dziejach grzechu, aby z tych kontrastów wydobyć koloryt lub ostatecznie zdecydować się na filmowe zbudowanie jednej drogi. Przeróbka filmowa poszła drogą faktyczności i zewnętrzności. Dlatego – przy całej staranności opracowania – niema właściwego nastroju artystycznego, niema koncepcji filmowej, zdarzenia nie są ani pogłębione, ani skomentowane, „są” – na dowód, że i w polskim filmie coś może „być”.
Oczywiście, dialog filmowy nie może posługiwać się słowami dialogu powieściowego, stworzonego na całkiem inną rozpiętość. Toteż jeżeli dialog w tym filmie jest nieznośny, jest to wyłącznie wina wykonawców. Słowa padają jak kłody, ciężko, twardo, oddzielnie, z trudem wydobywając treść, nie wydobywając nastroju i uczuciowego sensu. Jest to cofnięcie się do zaczątków dźwiękowca. Trzeba się było wsłuchać jak jest robiony dialog w filmach amerykańskich – nawet przeciętnych (np. w Ludziach z hotelu).
Sądzę, że najuczciwszy zamiar niezbeszczeszczenia dzieła Żeromskiego zaciążył na kreacji Lubieńskiej, która chciała uniknąć wszelkiego ekranowego blichtru i płycizny. Ale te dobre chęci obciążyły jej Ewę cierpiętnictwem i melancholją, odebrały jej wszelką porywającą siłę erotyczną, urok, nawet uśmiech. Najlepiej i najpełniej wyszła chyba kreacja Kurnakowicza (Horst). Samborski (Pochroń) jest lepszy aniżeli w swych dotychczasowych rolach, na wysokim poziomie stoi gra Junoszy-Stępowskiego i Węgrzyna. Nieco tylko trudno jest zrozumieć miłość Ewy do Łukasza, upostaciowanego przez Damięckiego”.
(Stefanja Zahorska, Dzieje grzechu, Wiadomości Literackie 1933 nr 43)
„Największą wadą tego filmu jest to, że nakręcono go „według” powieści Żeromskiego. Ale jednocześnie jest to jego siła atrakcyjna. W treści nawet po wypraniu jej ze wszystkich piękności, czarodziejstwa i potęgi słowa, pozostało jeszcze tyle bogactwa, że starczyło z naddatkiem na cały film.
Nie można powiedzieć, by przeróbka w ujęciu Henryka Szaro nie udała się. Wcale dobrze poradził sobie reżyser ze skrótami. Nie łamiąc konstrukcji całości przeprowadził zdecydowaną linję akcji. Tragedja Ewy Pobratyńskiej rozwija się stopniami przypadku od początku aż do finału, ogarniając coraz szersze kręgi.
Mówiąc o Dziejach grzechu jako o filmie należy zapomnieć, że ma to coś wspólnego z Żeromskim.
Scenarjusz i tyle. Nazwisko Żeromskiego poza afisz sięgać nie powinno. Stojąc na tym punkcie podkreślić wypadnie zdecydowanie dobrą fotografję, trafny montaż, no a przedewszystkiem doskonałe wykonanie aktorskie. Płaza-Spławski Stępowskiego i Pochroń Samborskiego to postacie pierwszorzędnie odtworzone. Czysta robota, warta najlepszych ekranów światowych. Mniej się udał Łukasz Damięckiego. W epizodach najlepszy jest Kurnakowicz jako Horst. Reżyserja odznacza się widoczną starannością. Nawet zapożyczenia (np. scena porodu z Erotikonu Machaty’ego) są na miejscu.
Pewne wtręty nawiasowe w rodzaju podkreślenia potrzeby akcji świadomego macierzyństwa i rozwodów mogłyby równie dobrze nie istnieć, bo nie należą do trzonowej akcji.
Osią akcji jest Ewa. Karolina Lubieńska zrobiła miłą niespodziankę. Po słabych rolach w filmach poprzednich zadebiutowała wreszcie z prawdziwym sukcesem, choć postać Ewy dla niej właśnie była trudna. A może akurat dlatego zagrała ją dobrze, że musiała dokładnie pomyśleć i przestudjować rolę.
Strona dźwiękowa. Piosenki przyczepione nieco sztucznie. Podkład muzyczny subtelny (autor W. Dan). Fatalne natomiast jest bezsensowne rozwlekanie dialogów. Dykcja takich mistrzów jak Stępowski lub Węgrzyn traci na tem okropnie. Czas skończyć z tym przesądem. Mikrofon doskonale znosi normalne tempo mowy.
Całość przedstawia się nieźle. Mogło być gorzej. Dobrze, że nie było”.
(Tad. C. Dzieje grzechu, Słowo 1933 nr 269)