Strona główna / Repremiery / PAN TADEUSZ / Rozmowy o pracach nad filmem

Rozmowa z Renatą Wąsowską,
główną specjalistką ds. przedwojennego zbioru filmowego

 - W 2006 roku we Wrocławiu odnalazły się fragmenty kopii „Pana Tadeusza” Ryszarda Ordyńskiego. W Filmotece Narodowej znajdował się wówczas jedynie czterdziestokilkuminutowy fragment tego filmu. Czy oglądając pierwszy raz te materiały z Wrocławia miała pani nadzieję, że dzięki nim uda się skompletować całego „Pana Tadeusza”?

- Miałam przede wszystkim nadzieję, że będą to inne fragmenty od tych, które już mieliśmy. I tak rzeczywiście było - materiał z Wrocławia w przeważającej większości był nam nieznany. Wprawdzie nie składał się wraz z naszą kopią na cały film, ale i tak przedstawiał dla nas ogromną wartość. Pani Agata Szkarłat, która go odkryła w rzeczach swojego dziadka, być może myślała o sprzedaży tego materiału innej instytucji kultury niż Filmoteka, lecz udało się nam ją przekonać, że to właśnie Filmoteka jest najwłaściwszym miejscem, w które powinno trafić jej znalezisko.     

- Czy za tak unikatowy materiał Filmoteka musiała zapłacić bajońska sumę?

- Nie , to nie była bajońska suma. To była po prostu kwota, którą trzeba było za to zapłacić.

- Kopia filmowa, która odnalazła się we Wrocławiu nie była zachowana w tradycyjnych rolkach, lecz w wielu kawałkach. Wiadomo dlaczego?

- Nie, po tylu latach trudno wysunąć nawet jakąś hipotezę, bo niedużo wiemy o wcześniejszych losach tej kopii. Wiadomo jedynie, że dziadek pani Szkarłat mieszkał w Wilnie i zbierał najróżniejsze rzeczy. Wśród nich była prawdopodobnie również i ta kopia „Pana Tadeusza”. Jakiś cud sprawił, że gdy uciekał w 1939 roku przed Sowietami, wziął ten materiał ze sobą. A po ponad 60 latach odnalazł się ułożony od sasa do lasa w oddzielnych odcinkach umieszczonych w osiemnastu pudłach na taśmę.    

- Żeby więc pokazać dziś uzupełnionego „Pana Tadeusza” publiczności trzeba go było niejako na nowo zmontować?

- Tak, ale to nie było takie proste. Można by powiedzieć, że wchodziliśmy w dużej mierze na nieznany teren. Jak wiadomo, nie zachował się do współczesnych czasów scenariusz filmu, nie mieliśmy więc oryginalnej dokumentacji pozwalającej precyzyjnie odtworzyć montaż z 1928 roku.

- Scenariusz był jednak adaptacją epopei Adama Mickiewicza, po którą można było przecież sięgnąć...

- Oczywiście, ale to nie rozwiewało wszystkich wątpliwości. Scenarzyści „Pana Tadeusza”, Andrzej Strug i Ferdynand Goetel udzielili w czasie realizacji filmu zaledwie kilku wywiadów, w których mówili o swoich pomysłach na adaptację. Wiedzieliśmy tylko, że w tekście, a więc i w filmie były bardzo duże skróty, ale to co zostało nakręcone, było wierną adaptacją odpowiednich fragmentów tekstu Mickiewicza. Jednak żaden z nich nie analizował tego w taki sposób, na jakim nam by dziś zależało.

- A udało się państwu ustalić, co zostało przez scenarzystów pominięte?

- Tego chyba nigdy na 100 procent nie będziemy pewni, chyba że odnajdzie się scenariusz. Pracowaliśmy nad materiałem filmowym, który był niepełny. Nie mogliśmy więc z cała pewnością stwierdzić, czy brak na ekranie jakiejś sceny z poematu wynika z tego, że zaginęła w czasie wojny, czy z tego, że po prostu nie została nakręcona, bo autorzy scenariusza ją pominęli.

- W Muzeum Kinematografii w Łodzi zachowały się jednak fotosy ilustrujące część scen, które się nie zachowały. Co jest na tych zdjęciach?

- Przede wszystkimsceny bitwy. To tych fotosów jest najwięcej, więc po przeprowadzeniu analizy pierwowzoru literackiego możemy stwierdzić, że to właśnie bitwa jest najdłuższym fragmentem którego brakuje w filmie. Na fotosach widać także te sceny z filmu, które nie zachowały się w całości – tzn. w filmie widoczny jest tylko fragment jakiegoś ujęcia, a fotos przedstawia z kolei jego brakującą część. Ale poza sceną bitwy, która jest ewidentnym brakiem, pozostałe fragmenty zaginione to właściwie tylko jakieś pojedyncze, drobne sceny, które były łącznikami pomiędzy większymi sytuacjami oraz jakieś przebitki, które stosuje się w montażu filmowym. Najważniejsze, że uzupełniony „Pan Tadeusz” nie sprawia wrażenia filmu kalekiego i przez to niezrozumiałego. Jest początek, zakończenie, ciągłość zdarzeń i losów postaci.

- Jednak sprawy ustalenia braków i montażu nie ułatwiał chyba także fakt, że nie wiadomo nawet, ile trwał oryginalny „Pan Tadeusz”… Właściwie w każdej książce o historii polskiego kina można znaleźć inny metraż tego filmu. Skąd mogą się brać te sprzeczne informacje?

- Prawdopodobnie z ówczesnej prasy, która podawała nieścisłe, często znacznie różniące się od siebie dane na temat metrażu. Nie podejmuję się stwierdzić, czy któraś z nich jest prawdziwa. Ale trafiłam nawet na tak nieprawdopodobne informacje, że „Pan Tadeusz” był dwuczęściowy, albo że miał blisko 3900 metrów, co dawałoby jakieś trzy godziny projekcji. Miarodajnym źródłem informacji o „Panu Tadeuszu” jest program kinowy, ale akurat o metrażu nie ma tam ani słowa. Jedno jest pewne: film nie mógł być tak długi, jak czasem pisano. „Pan Tadeusz” po najnowszych uzupełnieniach liczy teraz 2236 metrów i poza sekwencją bitwy naprawdę niewiele w nim już brakuje.

- Czy braki będą w wyświetlanym współcześnie filmie jakoś zaznaczone? Oglądałem kilka niekompletnych, ale wydanych na DVD niemych filmów i tam w sekwencjach, gdzie były jakieś braki wydawcy wpletli fotosy ilustrujące zaginione sceny i napisy wyjaśniające, co przedstawiały. Nie jest to jednak najszczęśliwszy zabieg. Czy istnieje inny sposób, żeby dać widzowi znać o brakach?

- Takie sposoby można wymyślić, ale w przypadku „Pana Tadeusza” nie ma takiej potrzeby, bo – jak już mówiłam – fabuła jest zrozumiała. Zresztą ja jestem wielką przeciwniczką wstawiania fotosów w film. To jest sztuczny zabieg. Niektórzy tak robią, bo im się wydaje, że skoro są braki, to w ten sposób uzupełnią film. Ale nie można w ożywiony obraz wstawiać nieożywionego obrazu. Poza tym trzeba pamiętać, że film – nawet jeśli jest niekompletny – pozostaje filmem, a więc ma widza wciągnąć w fabułę, przejąć losem postaci. A jak tu się wciągnąć fabułę, gdy nagle widzi się nieruchome zdjęcie na ekranie?

- Ile razy obejrzała Pani „Pana Tadeusza” przygotowując i weryfikując jego montaż?

- Wiele razy, trudno mi dokładnie powiedzieć ile. Bałam się, że ten film zacznie mi się śnić, bo oglądałam go nie tylko pod kątem montażu, ale także, gdy w prasie i innych źródłach znajdowałam jeszcze jakieś informacje o samej produkcji. Wtedy praktycznie ogląda się taki film bez przerwy, żeby zweryfikować to co się nowego o nim przeczytało. Zresztą decyzji w sprawie montażu nie podejmowałam sama. Podejmowaliśmy je wspólnie z filmografem Michałem Pieńkowskim, montażystą Markiem Wlezieniem i operatorem Pawłem Śmietanką

- Czy wertując prasę chcieli Państwo choćby w części uzupełnić brakującą dokumentację filmu?

- Tak. Szukaliśmy reportaży z planu, nieznanych wcześniej recenzji. „Pan Tadeusz” był tak dużym wydarzeniem, że pisała o nim prasa nie tylko filmowa, ale też zwykła, codzienna. Ale szukanie było żmudne, metodą „na piechotę”. Reportaże z planu, które nie były jeszcze wówczas tak powszechne, są ładnym obrazkiem sytuacyjnym o życiu ekipy, można łatwo sobie wyobrazić co tam się działo, jak zachowywali się filmowcy. Wtedy pisano tym zupełnie inaczej niż teraz. Każdy element kuchni filmowej był dla czytelników interesujący.

- Prasa rzeczywiście dużo pisała o ciekawostkach związanych z „Panem Tadeuszem”? Spodziewałbym się raczej podniosłych tekstów o randze tej ekranizacji.

- Takie teksty zaczęto pisać, gdy zbliżała się premiera i po premierze. Film był przecież zapowiadany jako dzieło rocznicowe, realizowane na dziesięciolecie niepodległości Polski. Ten fakt bardzo podkreślano. Nie wiem, czy dotarliśmy do wszystkich artykułów o „Panu Tadeuszu”, ale przeprowadziliśmy kwerendę prasy przedwojennej z roku 1928 na bardzo szeroką skalę.

- A czy szukali Państwo informacji gdzieś poza prasą?

- Tak, na początku tego roku trafiłam w radiu na cykl dwunastu audycji o „Panu Tadeuszu”. Zgłosiłam się do ich autorki, pani Anny Lisieckiej. Okazało się, że audycje były robione na podstawie dokumentacji pani Joanny Puchalskiej, spadkobierczyni dworu w Czombrowie, gdzie zrealizowano większą część filmu. Sam dwór wprawdzie już nie istnieje, ale zachowało się na jego temat tyle materiałów, że wystarczyło na cykl dwunastu audycji. Nawiązałam kontakt z panią Puchalską i zaczęliśmy drążyć temat realizacji „Pana Tadeusza” w tym dworze. W 1928 roku dwór w Czombrowie należał do rodziny Karpowiczów, przodków pani Puchalskiej. Został wybudowany w XVII wieku i dokumentacja, która przetrwała do dzisiejszych czasów sięga właściwie samych początków. Z późniejszych czasów ocalały również dokładne fotografie dworu, które pozwolą nam na wystawie poprzedzającej repremierę „Pana Tadeusza” pokazać i porównać oryginalny wygląd Czombrowa i dokładnie tych samych miejsc pojawiających się w filmie „Pan Tadeusz”. Zresztą pani Puchalska, która wcześniej znała tylko ten fragment „Pana Tadeusza” odnaleziony niedługo po wojnie, obejrzała teraz naszą uzupełniona wersję. I zauważyła, że w jednym z epizodów pojawia się jej pradziadek, Karol Karpowicz oraz jego dwuletnia wnuczka. Było to prawdopodobnie swego rodzaju podziękowanie reżysera za gościnę w Czombrowie. Takie odkrycia pozwalają po latach budować od nowa historię filmu, o której do niedawna wiedzieliśmy dużo mniej.

 


 

Rozmowa z Moniką Supruniuk,
konserwatorką taśmy filmowej

 - Kopia „Pana Tadeusza”, która odnalazła się we Wrocławiu zachowała się w wielu oddzielnych fragmentach. Czy dlatego, że ktoś ją kiedyś pociął, czy był to raczej skutek złych warunków przechowywania?

- Nie, ta kopia na pewno nie była cięta – nie było na niej żadnego śladu nożyczek czy celowego działania, które miało ją zniszczyć. To były czysto mechaniczne uszkodzenia. Taśma filmowa, gdy jest stara, zwłaszcza tak stara jak kopia „Pana Tadeusza” staje się bardzo krucha i łatwo ulega rozerwaniu. A niewykluczone, że tę kopię ktoś przed laty próbował na dodatek wyświetlić w warunkach domowych, czyli nieprofesjonalnych: nieświadom zagrożenia założył zniszczoną taśmę na zębatkę, wprawił ją w ruch, powodując jej rozerwanie...

- Jak w ogóle określiłabyś zatem stan kopii odnalezionej we Wrocławiu?

- Jako bardzo zły. W wielu miejscach rozerwania szły przez kilka i kilkanaście klatek, brakowało perforacji, było widać, że film był kiedyś, prawdopodobnie jeszcze przed wojną, wielokrotnie wyświetlany, bo taśma nosiła typowe zabrudzenia i zarysowania powstające przy jej przechodzeniu przez zębatki i bębny projektora. Poza tym nie brakowało ubytków w emulsji, a sama taśma była skurczona przez to, że przez długie lata leżała w nieodpowiedniej temperaturze i nieodpowiedniej wilgotności powietrza.

- Skurczenie się taśmy jest odwracalne?

- To zależy. Wiemy, że taśma na podłożu z azotanów celulozy (łatwopalna) kurczy się czasowo lub długoterminowo. Czasowo kurczy się w czasie eksploatacji, przede wszystkim od wysokiej temperatury projektora. Kinooperatorzy umieszczali taką taśmę w specjalnych skrzyniach, luźno nawiniętą w oparach alkoholu, wody i gliceryny. Tego rodzaju skurczenie mogło być więc odwracalne. Ale „Pan Tadeusz” był skurczony trwale i takie długoterminowe skurczenie jest odwracalne tylko na moment, bo taśma i tak wróci do skurczenia, w którym była przez wiele lat. Jednak mimo tylu zniszczeń odnalezione fragmenty „Pana Tadeusza” były kopalnią informacji, nie tylko dlatego, że ta część filmu była wcześniej nieznana, ale także dlatego, że taśma z Wrocławia była taśmą na podłożu łatwopalnym, a więc była to kopia dokładnie z tego okresu, gdy film był wyświetlany. W przypadku filmów niemych jest to nawet ważniejsze niż sam negatyw, bo pozwala na przykład zobaczyć oryginalne barwienia taśmy, jakie stosowali twórcy w tamtym czasie.

- A od czego zaczęliście konserwację odnalezionych fragmentów „Pana Tadeusza”?

- Od przeprowadzenia dokumentacji, czyli dokładnego opisania tej taśmy. Zrobiliśmy zdjęcia zniszczeń, policzyliśmy wszystkie sklejki montażowe i zadecydowaliśmy, które zostawiamy, a które wymieniamy na nowe. Sama nie jestem zwolenniczką zmian wszystkich oryginalnych sklejek, zostawiam te, które są dobrze zachowane, bo one świadczą o dawnej technice wykonania. Poza tym staraliśmy się jeszcze wychwycić wszystkie zapiski ręczne, które były gdzieś na samej kopii lub na taśmach ochronnych.

- Kto je robił? Kinooperatorzy?

- Tak. Zdarza się – jak w przypadku filmu „Mania” - że na taśmie są bardzo cenne zapiski. Ale akurat w przypadku „Pana Tadeusza” nie znaleźliśmy niczego szczególnie cennego. W dwóch miejscach na taśmie była zapisana liczba 202, ale nie doszliśmy co to znaczyło. Mimo to podobne rzeczy warto dokumentować, bo czasem wydają się bezużyteczne, a potem przy jakimś kolejnym odkryciu dopełniają naszą wiedzę.

- Czy tę dokumentację i później - konserwację robiliście już pod kątem tego, że film będzie skanowany i rekonstruowany?

- Od razu chciałabym zaznaczyć, że termin „rekonstrukcja Pana Tadeusza” wprawdzie się przyjął, ale jest nieprecyzyjny i może być mylący. Rekonstrukcja jest jednym z etapów prac restauratorskich, najczęściej polega na odtworzeniu na jakiejś podstawie ubytków lub braków w filmie, jest to na przykład tzw. interpolacja obrazu. Natomiast restauracja jest pojęciem pojemniejszym, obejmuje nie tylko usunięcie rys i ustabilizowanie obrazu, ale także prace mające ułatwić odbiór i zrozumienie filmu, próbę odtworzenia oryginalnej treści i formy dzieła z poszanowaniem jego historii i estetyki. Ale wracając do sprawy: ta dokumentacja i konserwacja była w dużej mierze robiona już z myślą o restauracji. Tak naprawdę, przy typowej konserwację wystarczyłoby tę taśmę tylko oczyścić, podkleić rozerwania, żeby uszkodzenia nie posunęły się dalej i odłożyć do magazynu. Natomiast przed skanowaniem taśmę trzeba konserwować w trochę inny sposób.

- Jak to wyglądało dokładnie w przypadku „Pana Tadeusza”?

- Nie można jej było na przykład czyścić mechanicznie. Czyszczarka mechaniczna bazuje na dużym naciągu, więc taka metoda czyszczenia odpadała. Trzeba to było zrobić ręcznie, chociaż to jest zawsze pewne ryzyko: czy próbując usunąć brud nie uszkodzi się emulsji. Czyściliśmy alkoholem, głównie izopropanolem, bo praktycznie nie zostawia smug, gdy wyschnie. W miejscach, gdzie na taśmie były bardzo tłuste plamy – na przykład od projektora – używaliśmy czterochlorku etylenu, ale tylko w szczególnych przypadkach, bo jest to substancja trująca.

- Wspomniałaś jednak na początku o jakichś ubytkach emulsji...

- Tak, ale oczywiście nie był to skutek naszych ingerencji. Na odnalezionej kopii „Pana Tadeusza” zaczęły się już wcześniej ślady rozkładu podłoża – są to charakterystyczne plamy i rozmycia wynikające ze nieodpowiedniej temperatury przechowywania i wilgotności względnej powietrza; podłoże chemiczne staje się wtedy trochę jakby miękkie lub kleiste. Na ekranie wygląda to tak, że twarze postaci filmu zaczynają się na przykład rozmywać. Taką dekompozycję podłoża trudno naprawić, można jedynie zamrozić materiał, żeby proces się nie rozwijał. Restauracja cyfrowa to już nie moja specjalność, ale wiem, że nawet na komputerze trudno coś zrobić z dekompozycją podłoża. Widziałam jednak, że koleżankom z naszego zespołu i tak dużo udało się w tej sprawie zdziałać. Nam, jeszcze na etapie konserwacji chyba najwięcej czasu zajęły reperacje rozerwań taśmy, które przebiegały przez kilkanaście klatek. Trzeba pamiętać, że taśma ma też swoją grubość i takie rozerwanie biegnie nie tylko wzdłuż nośnika, ale także w jego głąb. Dlatego tak trudne są takie reperacje, a jednocześnie niezwykle ważne, bo jeśli pomiędzy tymi rozerwaniami pozostanie jakaś przestrzeń, to wtedy osoby, które cyfrowo restaurują film, będą miały dodatkowy problem, żeby obraz z takiego rozerwanego odcinka złączyć na ekranie komputera.

- W Filmotece Narodowej od lat 50. znajdował się fragment „Pana Tadeusza”, w 2006 roku doszedł do tego ten nieznany materiał z Wrocławia. Obie taśmy miały więcej różnych scen z filmu, lecz pewne jednak się przecież pokrywały. Na podstawie czego decydowaliście, z którego nośnika bierzecie dublującą się scenę? Tylko na podstawie stanu jej zachowania?

- Głównie tak. A porównując je ze sobą zobaczyliśmy, że każda z nich ma cechu unikatu, bo fragmenty, które się dublują nie są idealnie takie same. Różnią się stopniem nasycenia, odcieniem barwienia. My zadecydowaliśmy, że zachowujemy na przykład takie barwy, jakie były na kopii, z której wzięliśmy dany fragment.

- Film „Pan Tadeusz” został zdigitalizowany. Często mówi się jednak o tym, że nie wiadomo jaka jest trwałość nośników cyfrowych. Jak się przed tym zabezpieczacie?

- Jesteśmy chyba jedynym miejscem w Polsce, które oprócz wykonania kopii cyfrowej, zeskanowany materiał naświetla także na taśmę poliestrową. Poliester jest bardzo trwały, może przetrwać nawet kilka tysięcy lat, nie rozrywa się i nie kurczy. Ta metoda jest bardzo droga, ale na razie jest najlepszym zabezpieczeniem.

 



Rozmowa z Pawłem Śmietanką,
kierownikiem Zespołu Restauracji Taśmy Filmowej

- Ile trwało skanowanie ponad dwóch tysięcy metrów taśmy z „Panem Tadeuszem”?

- Proces skanowania materiałów trwał ponad 2 miesiące. Najpierw skanowaliśmy „na sucho - DRY” a potem „ na mokro - WET”. Pod tymi pojęciami kryją się dwie technologie skanowania. W pierwszej film skanujemy bardzo wiernie razem ze wszystkimi szczegółami obrazu i defektami w podłożu oraz emulsji światłoczułej. Daje to wprawdzie obraz bardzo ostry, ale, niestety, z dużą ilością drobnych rysek. Tak powstaje kopia cyfrowa o dużej rozdzielczości 4K. Jest to wierna kopia nośnika oryginalnego. Potem przystępujemy do skanowania z użyciem płynu immersyjnego. W trakcie tego zabiegu taśma filmowa z dwóch stron oblana jest płynem, którego zadaniem jest wypełnienie wszelkich drobnych pęknięć w podłożu i emulsji. Daje to rezultat zaniku tych pęknięć. Wtedy to możemy mówić o początku rekonstrukcji obrazu filmowego w dużej rozdzielczości 4K. Metoda ta jest jak na razie jedynym skutecznym środkiem służącym do restauracji tak zwanego zadeszczenia i rys pionowych. Następnie przystępujemy do prac z wykorzystaniem technik rekonstrukcji cyfrowych przy udziale zespołu specjalistów.

- Jakie są więc podstawowe czynności, które wykonuje się z obrazem po jego zeskanowaniu?

- Obraz musi najpierw zostać ustabilizowany, żeby projekcja odbywała się bez skoków. Potem pracuje się nad zniwelowaniem różnic w jasności różnych fragmentów filmu. Oczywiście tylko w pewnym zakresie, nie można ujednolicić całego filmu pod względem jasności, bo wtedy obraz stałby się niejako płaski. Potem następuje proces „odszumiania”, czyli usuwania pozostałości kurzu z obrazu, a na koniec pozostaje najbardziej czaso- i pracochłonny element: manualnego retuszu obrazu. Przegląda się film klatka po klatce i decyduje, które elementy kadru trzeba jeszcze poprawić. „Pan Tadeusz” został przez nas roboczo podzielony na kilka części. Każda z osób, która pracuje w naszym zespole, dostała swoją część do restauracji.

- Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuacje, że teraz odnajduje się gdzieś jeszcze jakiś nieznany fragment „Pana Tadeusza”. Zdążylibyście jeszcze z jego restauracją przed repremierą?

- Teraz już chyba nie. Z drugiej strony odnalezienie jeszcze jakiegoś fragmentu byłoby tak ważnym wydarzeniem, że pewnie wydłużylibyśmy harmonogram prac. Na pewno bylibyśmy bardzo szczęśliwi, gdyby coś jeszcze się odnalazło. Żywot odrestaurowanego „Pana Tadeusza” nie skończy się wraz z pokazami reprepierowymi. Materiał ma postać cyfrową i w przyszłości będzie można do niego dołączyć jakieś kolejne treści.

- Restauracja „Pana Tadeusza” w pierwszej chwili determinuje pytania o techniczną stronę takiego przedsięwzięcia. Ma ono jednak również swoją stronę etyczną, która każe zapytać, jak dalece można ingerować w restaurowany film?

- Wątpliwości zaczynają się przy jakiejkolwiek zmianie oryginalnego elementu zawartego w filmie. W niektórych fragmentach kopii „Pana Tadeusza” są spore ubytki emulsji, co powoduje rozmycie lub wręcz nieczytelność obrazu. Tak jest na przykład z półtoraminutową sekwencją obiadu na zamku. Tu pewnych elementów obrazu nie da się odtworzyć, zresztą właśnie taka próba byłaby nie do końca etyczna, bo na niektórych klatkach brakuje blisko 80% emulsji, więc komputerowe zapełnianie tych miejsc byłoby dodawaniem czegoś, czego kształtu nie jesteśmy pewni.

- Czasem podobno brakujące miejsca na klatce, na której brakuje emulsji, zapełnia się obrazem z klatki sąsiedniej, który jest przecież niemalże identyczny.

- Tak można robić, ale tylko, gdy ubytek nie rozprzestrzenia się na więcej niż – powiedzmy – dwóch klatach z rzędu. I tak robiliśmy. Jeśli jednak emulsji nie ma na przykład na kilkudziesięciu sąsiadujących klatkach – jak właśnie ze sceną obiadu na zamku - to nie ma za bardzo z czego kopiować. Zresztą przy większych brakach kopiowanie obrazu z klatek dobrze zachowanych spowodowałoby unieruchomienie obrazu, bo przecież nie następowałby ruch na ekranie. A animować tego obrazu nie będziemy, bo to byłby już skrajnie nieetyczne. Byłoby tworzeniem, czegoś nowego, jakby odrywającego się od oryginału.

- Co stanie się więc z sekwencją obiadu na zamku? 

- Musimy uratować z tej sceny ile tylko się da, wyostrzyć to co się da i w takiej formie ją zostawić. Widz nie straci dzięki temu chociaż wrażenia płynności ruchu na ekranie. 

- Teraz zapytam więc jakby od drugiej strony: co uznaje pan za etyczne w restauracji filmu?

- Posłużę się pewnymi konkretnymi przykładami z „Pana Tadeusza”. Są na kopii dwie, trzy sceny, które zachowały się dosłownie w kilkuklatkowych fragmentach i przy projekcji trwają czasem mniej niż sekundę. Wmontowane w takiej formie w całość byłyby dla widza zupełnie niezrozumiałe, byłby na ekranie tylko jakimś mignięciem. W takich przypadkach można podjąć dwie decyzje: albo taki kilkuklatkowy fragment wyrzucić i zachować go tylko w archiwum albo próbować go wydłużyć.

- Wydłużyć?

- Tak, poprzez duplikację klatek. Mamy takie ujęcie, w którym jeden z bohaterów sprawdza, która jest godzina i jest zbliżenie na zegarek z dewizką. Z tego zbliżenia zachowało się dokładnie tylko sześć klatek, więc byłoby ono dla widza prawie zupełnie niewidoczne. Postanowiliśmy więc zaingerować i ponieważ ujęcie jest statyczne - zduplikowaliśmy każdą klatkę. Dzięki temu będzie można choćby przez chwilę przyjrzeć się temu zegarkowi. Ale proszę zauważyć, że my w tym miejscu nie ingerujemy w materiał oryginalny, nie zmieniamy go i nie dodajemy nowej informacji. Umożliwiamy tylko widzowi odbiór tego ujęcia, dlatego więc taki zabieg uważam za w pełni dopuszczalny.

- Pozostałych fragmentów, które ocalały tylko w postaci kilku klatek nie da się też w ten sam sposób wydłużyć?

- Niestety, nie. Mamy scenę, w której Zosia wchodzi przez okno do pokoju. W kolejnym momencie na ekranie następuje zmiana punktu widzenia kamery - widzimy pokój. Tylko, że ta przebitka ma trzy klatki, w dodatku nieostre, bo był to początek ujęcia i kamera nie złapała jeszcze ostrości i co jeszcze gorsze – akurat na tych trzech klatkach jest jeszcze nieumiejętnie zrobiona stara sklejka montażowa. Tu naprawdę nie było czego i jak duplikować, więc zrezygnowaliśmy z tych trzech klatek przebitki na pokój. 

- Skoro jesteśmy już przy duplikacji klatek – w jednym z wywiadów mówił pan o zabiegu tzw. ekspansji czasowej, który ma być wykonany na współczesnej kopii pokazowej „Pana Tadeusza”. Na czym polega ten zabieg?

- On jest technicznie bardzo prosty do wykonania, ale trochę trudniej wytłumaczyć, na czym polega. Dawniej, przed wojną projektor kinowy wyświetlał taśmę z prędkością około 12-16 klatek na sekundę. Widz oglądał na ekranie w miarę płynny ruch postaci, który odpowiadał prędkości podobnych ruchów w rzeczywistości. Odtworzenie dzisiaj w kinie starej taśmy z prędkością 12-16 klatek na sekundę jest już niemożliwe. Współczesne projektory cyfrowe odtwarzają materiał z prędkością 24-25 klatek. Myślę, że każdy z nas oglądał kiedyś niemy film, w którym postaci śmiesznie szybko się poruszają i w ogóle wszystko dzieje się w przyśpieszonym tempie. To jest właśnie efekt odtwarzania taśmy z niewłaściwą prędkością i dokładnie tak samo wyglądałby „Pan Tadeusz”, gdybyśmy go tak po prostu odtworzyli na współczesnym projektorze. A my nie chcemy, by ten film wywoływał efekt komiczny, bo przecież nie z taką myślą został nakręcony. Dlatego z każdych 12 klatek „Pana Tadeusza”, które kiedyś dawały mniej więcej sekundę projekcji dublujemy około 6-8. W ten sposób, odtwarzając film na współczesnym projektorze, będziemy go mogli obejrzeć z taką samą prędkością, jak widzowie w 1928 roku. To jest właściwie jedyna szansa, by w pełni dostrzec emocje, które chcieli wyrazić aktorzy, pewne fragmenty scenografii, by bardziej zaangażować się w to, co się dzieje na ekranie. Natomiast oglądanie „Pana Tadeusza” w przyśpieszonym tempie mogłoby wywołać efekt wyłącznie groteskowy.

- Dostrzegł pan jakieś ciekawostki na ekranie, po tym, gdy obejrzał pan film w normalnym dla współczesnego widza tempie?

- Ciekawie wygląda na przykład filmowy niedźwiedź, bo po pełnej rekonstrukcji obrazu trochę widać, że jest sztuczny i to, jak ówcześni filmowcy kombinowali, żeby go ożywić. Duże wrażenie zrobiły na mnie kostiumy, sala lustrzana, filmowa broń, która zainteresuje pewnie także specjalistów od oręża. Zresztą właściwie każdy element scenografii potwierdza, że „Pan Tadeusz” był superprodukcją, na którą nie żałowano pieniędzy. Mnie podoba się jeszcze barwienie taśmy, które miało podbudować emocje rodzące się na ekranie. Jest barwienie: oranż, błękitno-zielony, magenta, błękit paryski, żółty. To zostanie przez nas zachowane i współczesny widz będzie mógł to zobaczyć.

 

 

Piotr Śmiałowski

 

 


Strona Internetowa współfinansowana przez Unię Europejską ze środków Europejskiego Funduszu
Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko.
Główny serwis POIiŚ